W niedzielę wieczorem na kanale TV Kultura: Janda, Figura, Łukaszewicz, Kowalski w przezabawnej komedii pt. "Panie Dulskie". Znakomita obsada, a i puenta zaskakująca. Ale co innego zwróciło moją uwagę. Młody Dulski – Zbyszko, chłopak rozrywkowy, utracjusz, luzak z fantazją, po całonocnej balandze wraca do domu dwiema dorożkami. W pierwszej laseczka i kapelusz, a w drugiej on sam rozparty na siedzeniu. No cóż, jak na syna urzędnika-pantoflarza i matki - właścicielki kamienicy, której moralność stała się przysłowiowa, to i tak wiele. Ale maleńki pryszcz w porównaniu z tym, o czym za chwilę. Bo cóż znaczą jakieś młodzieńcze wybryki galicyjskiego centusia, który w końcu i tak się musiał ustatkować, z poczynaniami naszego rodzimego bywalca w "wielkim świecie". Fakt, czasy inne, ale trzeba było mieć kasę, klasę i fantazję, żeby wyrobić sobie pozycję i zasłużyć na to, aby po latach koledzy i znajomi wspominali.
Niewielu już zostało, którzy byli uczestnikami, świadkami tego, czym pan Henryk wzbudzał sensację w naszym garwolińskim światku. Ale spróbujemy tu oddzielić fakty od legendy.
Garwolin stał kożuchami od zawsze. Dzięki temu miasto kwitło, ludzie żyli dostatnio. Zbudowano piękny kościół. Latem uprawiano rolę, a jesienią każdy rolnik zamieniał się w kuśnierza. Po sto skór owczych dostawali na wiano młodzi chcący się pobrać. To było 20 kożuchów razy dwa. Wcale pokaźny zadatek na nowe życie. Tuż po wojnie kuśnierze ochoczo zabrali się do pracy i "szaflikowa" wyprawa szła pełną parą. Bardziej majętni i przedsiębiorczy fachowcy sprowadzali skóry z Mazur z białostocczyzny i garbowali. Najęci krawcy kroili, szwaczki po sąsiedzku szyły i haftowały piękne wzory lasetem. A zaprzyjaźnieni taksówkarze wozili gotowe wyroby do spragnionej elegancji warszawskiej klienteli.
Kup sto skór, obróć nimi dwa razy i jesteś panem
Na Bazarze Różyckiego, Targowej towar był reklamowany jako najlepsza wyprawa chlebowa z Garwolina. Pamiętam, chwalił się mój chrzestny ojciec, Szymon K., że jego kożuch wisi na wystawie w najelegantszym sklepie. A sąsiad Wacław J. natychmiast go przebił: "A ile ty sprzedałeś w tym roku, dwadzieścia? A ja dwieście".
Kasa na tym była ogromna. Mówiło się "kup sto skór, obróć nimi dwa razy i jesteś panem". To było do czasu. Obrazek "klucowania" skór w drzwiach komórki lub gotowania kory dębowej w kociołku na podwórku zniknął nieodwracalnie w 1949 r. Powstała spółdzielnia, do której przystąpili ci, dla których kuśnierstwo było głównym utrzymaniem. Pozostali cichcem, już nielegalnie, dalej robili swoje.
Niespodziewane rewizje były wkalkulowane w ryzyko zawodowe. Dlatego bardziej zapobiegliwi hurtownicy mieli opłaconą miejscową milicję i dostawali cynk przed nalotem. Niektórzy nawet w wojewódzkiej mieli wtyczki. Czasem nawet i to nie wystarczało.
Tajniacy "przekopywali" mieszkania
Pamiętam, w grudniu wieczorem wpadła do nas sąsiadka i pyta mamę – Natala, przechowasz? Dwa worki gotowych kożuchów schowaliśmy w komórce pod opałem. Na pewno nie tylko my pomogliśmy jej przechować trefny towar. Za niedługo podjechali tajniacy i kilka godzin "przekopywano" zabudowania sąsiadki. Znalezione wyroby kuśnierskie wywożono samochodami. Trwało to kilka godzin. Nie wszystko dało się wynieść z domostwa w pośpiechu. Na odchodne znaleźli jeszcze dużą sumę pieniędzy pomiędzy kartkami czytanki szkolnej, która leżała na dziecięcym łóżku.
Nie obyło się bez zatrzymań. Po dwóch tygodniach wypuszczono sąsiadkę i następnego dnia o 3 nad ranem, jak przed rewizją, zajechała umówiona taksówka po towar i interes znów się kręcił. Trzeba było odrobić straty.
Mama moja szyła również dla ciotki z Zakościela. Pamiętam, z jakim strachem niosłem pod pachą worek z gotowym kożuchem i powtarzałem, co mam mówić, jak mnie dopadnie milicja. Dziadek Antoni Rękawek przed wojną był starszym cechu kuśnierzy i jeździł po skóry do Besarabii, które przywożono wagonami koleją. Wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem jego opowieści o tych wyprawach. Jako czterolatek pamiętam dziadka, jak w warsztacie przy stole, na specjalnych podwyższonych ławkach, z synem, wujkiem Edkiem i zięciem, Szymonem, szyli kamizelki i bekiesze.
"Jakby jeszcze kiedyś ktoś, to przyprowadź do mnie"
Na podwórkach, płotach owcze skóry smarowane gliną dla odtłuszczenia, bielone kredą - powszechny widok na całej ulicy. Póki był zbyt, interes kręcił się po cichu nadal. Jeszcze na początku lat 60., jesienią, idąc wieczorem na miasto, na ul. Senatorskiej zobaczyłem stojące dwa auta na warszawskich numerach. Obok grupka ludzi w różnym wieku. Wyglądali mi na rodzinę. Zapytali mnie, gdzie można kupić kożuchy. Wszedłem do domu obok, gdzie mieszkał mój kolega i zapytałem, czy coś mają. Pan R. wyjrzał przez okno, oszacował, że to nie tajniacy i kazał prosić. Ubrał chyba z sześć osób w różnym wieku w piękne bekiesze dla pań i kożuszki dla dzieci. Kiedy chciałem wyjść, dopadł mnie przy drzwiach, wcisnął do kieszeni 500 złotych i szepnął: "Jakby jeszcze kiedyś ktoś, to przyprowadź do mnie". 1000 złotych to była moja miesięczna pensja.
Ten wstęp był konieczny, żeby uzmysłowić, jaką potęgą był garwoliński kożuch. Może to legenda, ale wszyscy powtarzali, jak Heniek dostał od ojca kilka kożuchów i pojechał do Warszawy, żeby sprzedać. (...)
@@@
Zdjęcie: archiwum prywatne
reklama
Komentarze (0)